Poszukiwacze żydowskiego złota

W spółce pieniądze dzieliliśmy po równo. Jeden kopał, reszta przeszukiwała. Co który znalazł, to musiał zaraz pokazać – fragmenty książki “Płuczki. Poszukiwacze żydowskiego złota”.

Niedziela 

Edmund W., Brzeziny (4 kilometry od Bełżca)

Życie miałem dobre. Takie jak zwykle. Trzeba było ciężko pracować i pracowałem. Najpierw na polu u ojca, potem w nadleśnictwie. Jako leśnik. Pilnowało się, czy aby nie kradli. Bo to nieraz w nocy któren sosnę wyrżnął i potem trzeba się było tłumaczyć. Albo zadrzewienia. Robiło się je na pustych polach, dwadzieścia, a nawet i pięćdziesiąt ludzi nieraz. Trzeba było na nich wszystkich mieć oko. Takie gówniary się wynajmowały, a potem człowiek patrzy, a tu sadzonka korzeniem do góry posadzona. Kontrol zalesienia wpada i tłumacz się człowieku. Ciężka to była robota. A potem poszedłem na swoje. I robiło się na polu.

Ja: – A jak pan nie pracował?

Córka ze śmiechem: – A… tata grał w orkiestrze. Taką we wsi mieliśmy. Na tenorze i na trąbce.

Córka: – Wujki go nauczyły.

Edmund: Żyło się jak to na wsi. Dobrze. A dziś… Żona mi umarła. Rok w lutym minie.

Też swoje kobieta przeszła, długo chorowała (płacz).

Ilustracja: Igor Morski

My z Eugenią to więcej jak sześćdziesiąt lat małżeństwa. Trzy córki mamy. Ech, fajna była. Tu na fotografii (pokazuje zdjęcie kobiety w tradycyjnym stroju ludowym). Ale to już na starość robione było. Naprawdę fajna. Sprytna taka.

Córka: – Mama była przewodniczącą koła gospodyń wiejskich. Ciągle działała. Cały czas różne kursy robiła, a to gotowania, a to szycia, a to pieczenia. Lubiła coś doradzić, coś pomóc. Religijna bardzo. Tu w ogóle ludzie są religijni. Ciotka mamy to do końca życia codziennie w kościele. Dobra, skromna kobieta. I ona też bardzo lubiła pomagać. No we wszystkim po prostu. Taki charakter.

Edmund: – Dobre rzeczy się pamięta, ale złe pamięta się lepiej. Żeby pan nigdy nie zapomniał. Jak się polska armia rozpadła, to utworzyli tę Armię Krajową. Byłem w lesie, walczyliśmy pod Tarnawatką, pod Zamościem. Do dziś pamiętam, jak kolega mi przyłożył lufę do głowy, tak dla żartu, i nagle trzask, wypaliło samo. Na szczęście naboju w środku nie było.

Ojciec miał jakieś dwa hektary pola. Ale kiedyś tak się nie rodziło jak teraz. Nawozów nie było. Malutkie zboża rosły. Sierpem się żęło. Ale ja żem bardzo lubił tę robotę. Pola było mało, ale głodni my nie chodzili, chociaż nas było dwóch braci i dwie siostry.

Ziemia tu jest taka kamyczkowa. Ale tam jest piaszczysta.

Tak, na Kozielsku. Chodziliśmy tam po wojnie, gdy już Polska demokratyczna była. Na ten obóz. Ale nikt nie mówił „idę do obozu w Bełżcu”, tylko właśnie – „na Kozielsko”. Może to stąd, że tam kiedyś kozy paśli?

Piach tam był i nieraz jak się dół wykopało, taki jak do sufitu, to się obsunął. Tak się robi, jak ziemia wcześniej jest ruszona. Obsypuje się, pęka. Trzeba było szybko uciekać. A pod spodem, dwa, nieraz trzy metry niżej, to właśnie był ten żużel. No kości spalone. Szufelką się go wyciągało i przebierało.

Żydzi byli bogate.

__________

Reportaż ukazał się w „Dużym Formacie” 4 listopada 2019 r.

Cały tekst na Wyborcza.pl