Jak tu z panem siedzę, to tysiące przekleństw padło, ale na wolności nie da się tak rozmawiać, trzeba się hamować. Kogoś urażę, ubliżę, zrobi mi sprawę i na dzień dobry pół roku.
Taką łyżeczkę w żołądku czuć, ale bez przesady. Po prostu jak się człowiek przekręca, to wie, że jest, bo ukłuje czasem. Da się wytrzymać. Nie da się połknąć łyżki ot tak. Nie przejdzie. Staje się na fikoł, taboret znaczy, głowa w górę, łyżeczkę w gardło cieńszym końcem i wtedy się skacze. I pyk. Łyżka sama przechodzi. To mi taki recydywista podpowiedział. Zgłosiłem do oddziałowego połyk, zrobili mi prześwietlenie, samouszkodzenie jest? Jest. I wtedy już straż więzienna nie mogła mnie uderzyć, bo jeszcze, nie daj Boże, coś by mi pękło. Ten recydywista poradził mi, żebym świrował. „Na eskę cię wezmą – powiedział – za psychicznego uznają, wyjdziesz wcześniej”.
I tak się stało. Ale to były inne czasy dla więzień, inne czasy dla mnie. Dziś już osadzonych się nie bije. Funkcjonariusz mówi: „dzień dobry”, „do widzenia”, „dziękuję”, ja też mu odpowiadam: „dzień dobry”, „do widzenia”, „proszę”.
Tu u nas kiedyś pociął się chłopak, tętnice sobie otworzył, nie zdążyli nic zrobić. Ale kłopotu narobił tym wychowkom, znaczy wychowawcom. I myślałem potem: co gdybym i ja się powiesił? Ile to problemów by było z tego powodu? A czemu, a jak, a dlaczego? Oddziałowy to by włosy z głowy rwał, dlaczego akurat na jego zmianie. Ja pierdolę! I tak mnie to myślenie o tym jakoś przejęło. No bo ja sobie robię dobrze, ale ile kłopotów zostawiam? Teraz to by mi szkoda było tych ludzi.
Dostałem dożywocie, ale zbili mi wyrok w drugiej instancji na dwadzieścia pięć lat. Siedzę już dwadzieścia. Mogę się o wokandę starać, znaczy zwolnienie warunkowe, ale nie występuję. Jeszcze by mnie tak od razu wypuścili.
On szalał, my dwie noce w piwnicy
Nie powiem, mam jeszcze czasem trochę żalu do ojca, gdzieś tam to dzieciństwo we mnie siedzi. Gospodarstwo mieliśmy małe, ale dawało radę z tego wyżyć. To wieś pod Kielcami. Pięć hektarów, krowy, świnie – biednie było, ale głodni nie chodziliśmy. Ojciec pił. A jak się napił, lał za wszystko. Matka ugotowała, posprzątała, a on się jej czepiał. Popychał, szarpał, bił w twarz, włosy wyrywał. Wiele razy to widziałem, zresztą starsi bracia i siostra też. Kiedyś taka sytuacja: ojciec do matki skakał, to my we trzech z braćmi do ojca. Ja miałem siedem lat, najmłodszy z całego rodzeństwa, na nogi mu siadłem, a starsi, wtedy jedenaście i dwanaście lat, na plecy. Związaliśmy go sznurkami i leżał tak. Darł się: „Kurwa, zabiję was!”. Ale potem się uspokoił.
Albo kiedyś zimą niesamowity mróz był, zrobiliśmy z braćmi ślizgawkę pod domem. Wylaliśmy wodę, zamarzła. Ojciec wracał. Przewrócił się raz, drugi. Złapał za jakiś kabel i już do nas. Matka w krzyk: „To dzieci przecież tylko! Bawić się chciały!”. To ojciec do niej. Mały wtedy byłem, matka wzięła mnie na ręce i z domu. Schowaliśmy się w piwnicy w stodole. Ojciec szalał, szyby bił, wiadrami rzucał. Bracia nam ukradkiem smalcu i chleba przynosili. Potem matka zadzwoniła od gajowego na policję i ojca zabrali do szpitala psychiatrycznego. Pamiętam to jak dziś. Dwie noce w tej piwnicy siedzieliśmy. My w tym zimnie, w ciemności. Ja w jakiejś kurtce, matka w tej swojej chustce na głowie w czerwono-niebieską kratę.
__________
Reportaż ukazał się w „Dużym Formacie” 27 stycznia 2020 r.